0
grabosic 30 listopada 2025 01:13
Dzień 1

Najlepszy czas na Islandię to podobno miesiące czerwiec - sierpień. Dzień długi, są maskonury, są wieloryby. Więc gdy wybór spedzenia długiego, listopadowego weekendu padł na tą zacną wyspę, niewiele dawaliśmy sobie nadziei na spędzenie tego czasu efektywnie. Na nasz oczywiście sposób. Nie mieliśmy konkretnego planu zwiedzania, tylko mało mówiące i ciężkie do wypowiedzenia nazwy obiektów. Dodatkowo półtora tygodnia wcześniej spadł śnieg. Przypomniała się historia szwagra, którego wyciągali z rowu…Wiec im bliżej wyjazdu nie totalna, ale załamka i zero nadziei na wyjście z jesiennej deprechy…

Dlatego kwestie organizacyjne: auto, hotel ogarnięte parę dni przed wylotem bez zbytniego czatowania na okazje niższej ceny.
Bez zbędnych kalkulacji i planowania dłuższych tras. Wyjazd z noclegiem pod Reykjavikiem, w Hafnarfjörður.

Dolot z Gdańska przebiegł wyjątkowo szybko. Może dlatego, że nie sprawdziliśmy dokładnie czasu lotu. Cały samolot wypełniony co było lekko zaskakujące. Z jednej strony długi listopadowy weekend, ok. Ale z drugiej jednak strony w zimnym listopadzie naturalne są ciepłe kierunki. No, ale pełny samolot trochę podbudował morale.

-Może nie będzie aż tak źle??

Wysiadamy wiec z samolotu, jest dobrze, a nawet lepiej niż się spodziewaliśmy. Niebo co prawda zachmurzone, ale jasno i prawie bezwietrznie. Temperatura akceptowalna. Może źle wsiedliśmy? Hm... Chyba jednak dobrze.

Idziemy wiec do Meeting point, skąd obiera nas kierowca Lotus rental car. Formalności do załatwienia i wsiadamy w obłędną Dacie Duster. Szał 110 koni i napęd 4x4 w dieslu. Ponieważ było jeszcze za wcześnie na check in w hotelu, od razu ruszamy dookoła półwyspu Reykjanes przy, a jakże inaczej, Immigrant song:

https://youtu.be/y8OtzJtp-EM?si=OpUctn-9fCnIDlxo

Pierwszy szok poznawczy, krajobraz iście księżycowy: surowy i monotonny. Ruszamy w kierunku południowym zaliczając po drodze Most pomiędzy kontynentami czy Brimketill.

Na miejscu zastal nas silny ale niezbyt zimny wiatr. Szalejące fale mają w sobie magie, która przyciąga. Może jest to banalne. Ale fale i klify przyciągają. Stoimy i wpatrujemy się w nie jak w zaczarowane zwierciadło. Jest coraz zimniej i wietrznie, ale nikomu to nie przeszkadza.


1.jpg



2.jpg



3.jpg



4.jpg



Podążamy w kierunku Grindaviku, obserwując pola magmowe po ostatnich erupcjach. Miasto wyglada na wymarłe, ale nie jest. Można zaobserwować jakieś życie, jedna knajpa nawet otwarta. I nic więcej.

Zastygnięte pola magmowe otaczają miasto, mieszkańcy musili przeżywać ciężkie chwile w chwili erupcji. Po polach magmowych nie można chodzić.
Z pobocza bucha rozgrzana para wodna, można nią ogrzać dłonie. Ciekawe co by na tym ugotował Makłowicz.


5.png



Ominąwszy blue lagoon - wstęp nie taki 4free, podążamy w kierunku doliny Nátthagi. Można tam zrobić treki na pobliskie przełęcze oraz zobaczyć pole lawowe schodzące ze zbocza po niedawnej erupcji wulkanu Fagradalsfjall. Można tam dojść z paru miejsc, my pojechaliśmy na parking tak blisko jak się da, do doliny Nathagi i po kwadransie mało wymagającej wspinaczki zobaczyliśmy zastygnięty jęzor lawowy:


7.jpg



9.jpg



10.jpg



Zastygnięta, popękana lawa, miejscami buchająca dymem. Idealny przepis na wypadek, wiec należy zachować ostrożność. miejsce nie wyglada już tak widowiskowo jak podczas erupcji, za to jest ciekawym doświadczeniem jak na pierwszy raz z wulkanem.


8.jpg



Kręcimy się chwile po okolicy i kierujemy do kolejnego miejsca - Seltún Geothermal Area. Jest to obszar termalny tracący siarka i oparami pary wodnej. Kto lubi zgniłe jajka może tu spędzić cały dzień. W sumie po chwili można się przyzwyczaić do otoczenia. To miejsce to także próbka potencjału geotermalnego, który posiada Islandia.






Krotki spacer w górę, zdjęcia. A tu nagle:

-Chłopaki!! Zbierajcie już powoli narzędzia.

Pada hasło od szefa ekipy remontującej schody.

W tym miejscu przyszła pierwsza obserwacja: pomimo ucieczki z kraju, zarówno wśród turystów jak i „tubylców” jest dużo Polaków. Co było faktem w kolejnych miejscach, sklepach, stacjach. Pytasz po angielsku, dostajesz odpowiedz języku ojczystym. Wspaniale.

Tutaj też pierwszy raz płaciłem też za parking. Polecam zainstalowanie aplikacji Parka - jeden ból głowy mniej. Klik i opłacone. Choć bez trudu można zapłacić w parkometrze, kolejek dużych nie ma. Interface bardzo intuicyjny. Należy zwrócić uwagę na kamery i widoczne znaki informujące o opłacie. Kamera dobrze odczytuje nr auta, więc lepiej zapłacić i nie mieć nieprzyjemności przy wyjeździe...

Kręcimy się jeszcze przy Indjánahöfði - malowniczo położonym jeziorze, bardzo pięknie położonym i jedziemy na kwaterę. Robi się ciemno.


11.jpg



Druga refleksja, to ze mino planu na odwal i improwizacji jest co zbierać z podłogi. A to dopiero początek. Rozgrzewka. Wiec oczekiwania rosną, mimo przelotnych deszczy i nieprzewidywalnego zimna.

A po trzecie, to szkoda jest tak po prostu robić te miejsca po łepkach. No ale jeśli się nie ma czasu ile się lubi, to trzeba polubić co się ma.

Po check inie w hotelu, śmigamy do Reykjaviku, szybki spacer na miejscu, zakupy i spadówa.






Dzień krótki, ale intensywny. Zmęczenie lotem i wczesnym wstawaniem zbiera żniwo.
O 21.00 powróciwszy ze stolicy udajemy się spać. Rano trzeba wstać. Krótka dyskusja i decyzja: robimy Golden Circle.Dzień drugi.

Słonce wstaje o 9:37, stąd przed 8 jest ciagle ciemno. Ale parę minut po wyjściu światło zaczyna niemrawo przebijać się przez gęste chmury. Padła decyzja, ze robimy trasę zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Zaczynamy od wodospadu Þórufoss. Dojazd szybki - ok. 40 minut jesteśmy na miejscu. Droga była trochę niepewna. Nie było przymrozku, ale temperatura bliska zeru. Mijane ostrzeżenia o oblodzeniu wzmożyły koncentracje - jeden ruch i rów. Ale z każdym kilometrem czułem się coraz bardziej pewnie.

Wodospad Þórufoss leży trochę na uboczu, ale dojazd do końca asfaltem. Zatrzymujemy się na poboczu i po ośnieżonych kępach trawy idziemy go podziwiać. Dookoła pustka, brak turystów. Jest już jasno. Idealnie.


Þórufoss 2.jpg



Þórufoss 1.jpg




Na miejscu spędzamy pół godziny. W tył zwrot i kierujemy się dalej do Almannagjá. Jest to szczelina powstała na skutek rozchodzenia się płyt amerykańskiej i azjatyckiej. Tych samych płyt, które łączył most pomiędzy kontynentami. Tylko tutaj w skali makro.


Almannagjá 1.jpg



Almannagjá.jpg



Almannagjá 2.jpg



Almannagjá 3.jpg



Obserwujemy także coraz wiekszy ruch turystyczny - coraz więcej ludzi w jedna i druga stronę. Busy i autokary ze zorganizowanymi grupami, jak i turyści indywidualni. Na całość trzeba sobie zarezerwować co najmniej 1,5 - 2h. No chyba ze po łepkach to oczywiście można zrobić zdjęcie i odjechać. My byliśmy ok godzinę. Zdecydowanie na krótko, zdecydowanie za szybko. No ale jest już 11. Czas leci jak szalony i nie sposób go zatrzymać. A tutaj mija w zawrotnym tempie.

Nie pamiętamy tez nastrojów towarzyszących przed wejściem do samolotu. Z bananami na twarzy kierujemy się do miejsca nr 1 dzisiaj - gejzerów Geysir i Strokkur Geyser. Na miejscu czujemy się jak w środku sezonu turystycznego. Duży parking, sklep. Turyści. Dużo turystów. I duże emocje.


geysir 1.jpg



geysir 5.png



Na obiekt składają się 2 gejzery: Strokkur i Geysir. Pierwszy z nich wybucha co 8-10 minut na wysokość 25 - 35 metrów. Drugi jest juz stary i może rzadziej, ale i wyżej na 70 - 80 metrów. Wybuch można podziwiać na z bliska jak i pobliskiego wzgórza. Jak na ironie, najbardziej okazałą twarz gejzara zobaczyliśmy chwile przed dotarciem na miejsce. Efektywność wystrzału w skali 0 do 10 to 11. Natomiast kolejne 3, pomimo że może i kapiszony, ale też cieszyły. Nie wchodziliśmy na wzgórze, spokojna rundka dookoła i śmigamy dalej. Na wodospad Gulfoss.


geysir.png



geysir 1.png



geysir 4.png



geysir 3.png



geysir.jpg




Na miejsce docieramy ok. 14. Tutaj aura zdecydowanie nam nie sprzyja. Mocno wieje i momentami zaczyna padać.
Niestety droga pod sam wodospad jest zamknięta, wiec można go podziwiać z górnego i dolnego tarasu. Po drugiej stronie widać wąwóz wyrzeźbiony przez nurt wody. Pomimo niesprzyjającej aury spędzamy na miejscu pół godziny:


selfoss.jpg



selfoss 2.jpg



Na wokandzie został jeszcze jeden obiekt - Kario. Jest to wulkan z kalderą wypełnioną wodą. Leży bardzo blisko drogi, wiec dotarcie, tak samo jak do wszystkich dzisiejszych miejsc jest banalne. Jedyna różnica, za wejście płacimy 600 koron. Ale warte każdej wydanej. Idziemy wpierw korona, po czym schodzimy na dół do jeziora. Na górze wiało nie miłosiernie, na dole można już żyć.


kerio.jpg



kerio 1.jpg



kerio 3.jpg



Powoli już się ściemnia i wracamy do bazy. Krótki, ale pełen wrażeń dzień. Do rozwiązania zostaje dylemat co dalej. Mamy do wyboru jechać na północ, lub zachód. Krótkie za i przeciw i pada decyzja - jedziemy w kierunku miasta Vik i Myrdal. Ale to dopiero rano.Dzień trzeci

O 7 juz jesteśmy w aucie. Długi dojazd(trzeba było brać nocleg w Vik). Czasu jak zwykle jak na lekarstwo, wiec niestety z bólem przeprowadzamy selekcje miejsc. Nie wszędzie się da, dzień bardzo napięty. Trudno. Trzeba będzie wrócić w czerwcu gdy dzień dłuższy, a i zwierzęta wracają. No, ale …

Zaczynamy od wodospadu Sauðafoss. Ale zanim tam dojechaliśmy krotka przerwa w Laufey Bistro. Samoobsługowy sklep, ani jednej żywej duszy. W środku kamery i kasy samoobsługowe. Miejsce rozpoznawalne przez dużego maskonura przed wejściem:


maskonur.png



Seljalandfoss to wodospad, który można zobaczyć od d*** strony. Jest widoczny już z kilku kilometrów.


seljalandfoss.jpg



seljalandfoss1.jpg



seljalandfoss2.jpg



seljalandfoss3.jpg



seljalandfoss4.jpg



W jego obrębie jest tez pare innych niesamowitych obiektów, ale z bólem kolejny wybór pada na Skogafoss: z dolu i górnego tarasu:


skogafoss.jpg



skogafoss 2.jpg



skogafoss2.jpg




Pare chwil odpoczynku, kąpieli w pełnym blasku słońca i spadowa na parking. Stąd jest już blisko na lodowiec Sólheimajökull. Można tam się dostać grupa zorganizowaną, można tez przy parkingu wypożyczyć sprzęt i iść samemu.


Zrzut ekranu 2025-12-1 o 18.15.27.png



Ponieważ nie wszyscy mamy doświadczenie górskie, a na lodzie to żadnego idziemy tak daleko jak się da bez użycia sprzętu. Bezpiecznie. Dolina polodowcowa robi wrażenie, ale nie takie co sam jęzor. Żal nie wchodzić dalej.

Szokiem jest widok brudnego lodu, a myślałem ze zobaczę coś w rodzaju Pertito moreno. Ale Islandia to nie Argentyna i wulkany maja swoje do powiedzenia. Po prostu od czasu do czasu popiół po erupcjach opada brudząc lodowiec.


lodowiec 2.jpg



lodowiec 4.jpg



lodowiec 3.jpg



Co rusz mijają nas zorganizowane grupy. Atrakcja cięży się dużym powodzeniem, co nie dziwne.

Po krótkim przejaśnieniu aura wraca do normy. Stajemy przed dylematem co dalej. I nie zostajemy z min długo. Całkiem blisko zlokalizowany Solheimasandur Plane Wreck to kolejny cel. W drodze do, dowiadujemy się, ze dotarcie to nie jest takie szybkie hop. Dojazd do parkingu zajmuje chwile, ale potem zaczynaja się schody. A raczej równina. Dojście z parkingu to dobra godzina. Jest tez autobus, ale nie ma miejsc, wiec wybór jest oczywisty. Koszt, z tego co pamietam ale mogę się mylić ok 150 - 200 pln rt. wiec i tak drogo nawet, gdyby były wolne miejsca. Idziemy wiec z buta, nie jako jedyni. Droga przypomina spacer po marsie.



wrak.png



wrak.jpg




Miejsce, pomimo trudniejszej dostępności cieszy się powodzeniem. Zwłaszcza u turystów z Tajwanu, którzy wylali się najpierw z autokaru. Po czym rzucili na wrak jak Reksio na szynkę nie zważając na innych turystów. Głośni jak małe dzieci przy pierwszym śniegu.


wrak 2.jpg



wrak3.jpg



Sam wrak to pozostałość po katastrofie z 1973 roku U.S. Navy Douglas DC-3 (C-117D). W tej scenerii wyglada iście instagramowo. Wiec nie dziwi powodzenie i kolejki po to jedyne, tak samo jak milion innych niepowtarzalnych zdjęć. Ale własne.

Przed nami dwa ostatnie punkty na dziś: Dyrhólaey i plaża Reynisfjall. niestety nie damy rady dojechać przed zachodem słońca do Vik i Mydral wiec zostawiamy na kolejny raz ;)


Dyrhólaey1.jpg



Dyrhólaey.jpg



Dyrhólaey2.jpg



15 minut później jesteśmy na plany Reynisfiall. Przed wejściem należy zwracać uwagę na tablice i serio potraktować ostrzeżenia. Przy czerwonym kolorze nie można wchodzić dalej. My mieliśmy pomarańczowy. Ale fale i tak były duże. Ostrzeżenia to jedno, a turyści jak zwykle swój rozum maja. Na szczęście nikogo nie porwało ani nie zmoczyło, ale pare razy było blisko. Fale są tak bardzo nieprzewidywalne, co zachwycające.


reynisfjall 6.jpg




Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

grabosic 2 grudnia 2025 17:08 Odpowiedz
Epilogwłaśnie dzwonił sanepid. razem z nami, w samolocie leciała osoba chora na wzw A. w razie wystąpienia objawów należy zgłosić się do lekarza pierwszego kontaktu. chwile potem oferowali jeszcze darmowe szczepionki. szkoda, że nie na żółtą gorączkę która będzie mi potrzebna w styczniu, no ale może dadzą chociaż rabat ;)natomiast sam wyjazd, mimo ze krotki, przeszedł nasze oczekiwania. gdyby jednak było taniej na miejscu to może byśmy planowali powrót w 2026 na dłużej. a tak zapewne przyjdzie nam żyć w tym głodzie jeszcze dłuższą chwilę...choć i tutaj życie może zaskoczyć ;)